: p h o t o n o t e s :
Tuesday, May 28, 2013
Tuesday, April 16, 2013
Saturday, April 6, 2013
Wednesday, April 3, 2013
Saturday, March 30, 2013
Thursday, March 28, 2013
25.03
Jest 25 marca. Od soboty chodzę poobijana. Od tchawicy po trzustkę moje narządy
wewnętrzne, tkankę mięśniową i łączną szkieletową pokrywają siniaki w kolorze
selera naciowego.
I chodzę z tymi
siniakami, lekko nieporadnie. Chwieję się na każdy silniejszy podmuch
czegokolwiek i nie rozumiem jak to może być, że za pięć dni umrze, a za siedem
zmartwychwstanie dla chrześcijan Jezus Chrystus – ale tylko Chrystus katolicki,
ten prawosławny woskrese dopiero w
maju. W przedtydzień tej wiekopomnej rocznicy, z tymi siniakami, obitym sercem
i wątrobą, przypominam sobie, jak dowiedziałam się o śmierci innego króla, króla
popu i degrengolady. W pełnym słońcu brukselskiego lata, gdzieś w dzielnicy
Anderlecht, błąkając się wraz z moim ówczesnym kochankiem po sparzonych
słonecznym wrzątkiem ulicach.
Tak więc jest rok 2009, miesiąc Juliusza Cezara. Idziemy w
poszukiwaniu zielonego słońca, jakby tego prawdziwego było nam mało. Zachodzimy
do arabskich barów z kartonu, bo tam za drobną opłatą to słońce można dostać.
Stacja pierwsza. On sprawdza, ja na czatach z psem o imieniu
Fajw. Staram się ukryć inne czworonogi przed jego wzrokiem, bo Fajw znieść widoku
swych braci psów nie może. Po chwili mój krótkowłosy kochanek w kaszkiecie wychodzi
żwawym krokiem. Czyli pudło. Idziemy dalej. Wspinamy się jakimś tam bulwarem
księcia z Liège, a może ulicą Ekspansji; nagrzane mury kamienic parują gorącem,
gęste powietrze napiera, z trudem łapiemy oddech.
Stacja druga. Czekamy, żar praży Fajwa, praży też mnie, strużki o smaku Morza Martwego ściekają po naszych plecach – jego owłosionych pitbulową sierścią, moich jakimś pseudobawełnianym odzieniem. Mrużymy oczy. Zza plakatu biało-pomidorowego z czarnymi elementami wyłania się nasz luby w kaszkiecie – nasz, bo Fajw też go kocha – z miną nietęgą.
Stacja druga. Czekamy, żar praży Fajwa, praży też mnie, strużki o smaku Morza Martwego ściekają po naszych plecach – jego owłosionych pitbulową sierścią, moich jakimś pseudobawełnianym odzieniem. Mrużymy oczy. Zza plakatu biało-pomidorowego z czarnymi elementami wyłania się nasz luby w kaszkiecie – nasz, bo Fajw też go kocha – z miną nietęgą.
Zielone słońce coraz dalej, to prawdziwe coraz niżej, a
krzyż coraz cięższy.
Pomidorowo-białe plakaty migają tu i ówdzie, kurz lepi się
do naszych słonych powłok, kroczymy wolniej. Coraz wolniej. Stacja trzecia. Kolejny
arabski bar z kartonu. Kilka plastikowych stolików, klasycznie niedomytych,
jakby po wczorajszym grillu, telewizor z muzycznym kanałem brzęczy w tle.
Dźwięki powolnie zataczają ósemki w rytm darbuk, lutni i przesterów. Za ladą
trzy butelki Sprite’a, kilka batoników z wyblakłą etykietą i arabski król w
łańcuchu z kongijskiego złota. To tu. Nareszcie. Siadamy. Szybka wymiana.
Słońce w kolorze selera naciowego ląduje głęboko w kieszeni, wychodzimy.
Złota kula chwilowo za murami, oddychamy chciwie. Fajw po
swojemu, ze zwieszonym jęzorem, my swoje chowamy. Otwieramy oczy.
Na pomidorowo-białym plakacie czarne elementy zaczynają
układać się w znajomy owal twarzy.
To on. Król popu Michael Jackson i podpis: „We miss you!”.
Przerażeni wracamy do arabskiego baru z kartonu, pytamy: czy to się stało? Jak
to się stało, jak to się mogło stać? Arabski król zmienia tylko kanał, darbuki
cichną: śledztwo, zły lekarz, dochodzenie, płacz. Król popu i degrengolady nie
żyje. 26 czerwca 2009, równo siedem miesięcy i jeden dzień po narodzinach
Jezusa Chrystusa ubiegłego roku.
A w mojej pamięci na pięć dni przed jego śmiercią i tydzień
przed Zmartwychwstaniem.
Wychodzimy, lekko poruszeni, nie żeby od razu wstrząśnięci.
Złote słońce za plecami, to zielone w kieszeni, król popu i degrengolady nie żyje, Król
chrześcijan umarł – ale Zmartwychwstanie, narodzi się i umrze znowu. A ten
arabski, całkiem żywy, dalej w swym barze z kartonu, wygląda zza progu jak
podążamy na północ ulicami Anderlechtu, przez Molenbeek, aż na Schaerbeek –
przez budowniczych ze Wschodu, co kurwami lubią rzucić, nazywany z polska
„Skarbkiem”. Tuż za parkiem Jozafata, bardzo
żywi i w całkiem miłosnych okolicznościach, zaświecimy tam nasze zielone
słońce, gdy to złote umrze na dziś, zatapiając się w kolorze pomidorowym.
Wednesday, March 27, 2013
Sunday, March 24, 2013
♫ Amadou & Mariam - Oh Amadou
Y'a des jours de bonheur
Y'a des jours de malheur
Y'a des moments de plaisir
Des moments qui font souffrir
Oh Amadou
Tu n'as pas le choix
Oh Amadou
C'est plus fort que toi
Friday, March 22, 2013
Tuesday, March 19, 2013
Saturday, March 16, 2013
Sunday, March 10, 2013
daleko
Libellés :
canon 300v,
Jan Czaban,
Krynki,
Podlasie,
rzeźby,
street
Monday, March 4, 2013
Sunday, December 9, 2012
Monday, December 3, 2012
To jeden z tych dziwnych widoków, które na co dzień umykają, wtapiają się w krajobraz. Patrzę na to i nie wiem, dlaczego chcę zrobić zdjęcie. Patrzę dalej - przychodzą obrazy: pierwszy horror, oglądam ukradkiem przez palce, rodzice myślą, że śpię; Gelsomina i Zampano biegną piaszczystą drogą u Felliniego; zapach 15-letniego kurzu w dziwnym domu w Wąwolnicy; licealny koszmar - biegnę ulicami Otwocka, uciekam dzień i noc przed człowiekiem, który wygląda jak Mr Eddy z Lost highway. Jest dziwnie.
A niby zwykłe okno gdzieś na ulicy w Sandomierzu.
Sunday, December 2, 2012
Monday, November 26, 2012
Sunday, October 21, 2012
nibywarszawa
Monday, October 15, 2012
Friday, September 28, 2012
Subscribe to:
Posts (Atom)