Jest 25 marca. Od soboty chodzę poobijana. Od tchawicy po trzustkę moje narządy
wewnętrzne, tkankę mięśniową i łączną szkieletową pokrywają siniaki w kolorze
selera naciowego.
I chodzę z tymi
siniakami, lekko nieporadnie. Chwieję się na każdy silniejszy podmuch
czegokolwiek i nie rozumiem jak to może być, że za pięć dni umrze, a za siedem
zmartwychwstanie dla chrześcijan Jezus Chrystus – ale tylko Chrystus katolicki,
ten prawosławny woskrese dopiero w
maju. W przedtydzień tej wiekopomnej rocznicy, z tymi siniakami, obitym sercem
i wątrobą, przypominam sobie, jak dowiedziałam się o śmierci innego króla, króla
popu i degrengolady. W pełnym słońcu brukselskiego lata, gdzieś w dzielnicy
Anderlecht, błąkając się wraz z moim ówczesnym kochankiem po sparzonych
słonecznym wrzątkiem ulicach.
Tak więc jest rok 2009, miesiąc Juliusza Cezara. Idziemy w
poszukiwaniu zielonego słońca, jakby tego prawdziwego było nam mało. Zachodzimy
do arabskich barów z kartonu, bo tam za drobną opłatą to słońce można dostać.
Stacja pierwsza. On sprawdza, ja na czatach z psem o imieniu
Fajw. Staram się ukryć inne czworonogi przed jego wzrokiem, bo Fajw znieść widoku
swych braci psów nie może. Po chwili mój krótkowłosy kochanek w kaszkiecie wychodzi
żwawym krokiem. Czyli pudło. Idziemy dalej. Wspinamy się jakimś tam bulwarem
księcia z Liège, a może ulicą Ekspansji; nagrzane mury kamienic parują gorącem,
gęste powietrze napiera, z trudem łapiemy oddech.
Stacja druga. Czekamy, żar praży Fajwa, praży też mnie, strużki o smaku Morza Martwego ściekają po naszych plecach – jego owłosionych pitbulową sierścią, moich jakimś pseudobawełnianym odzieniem. Mrużymy oczy. Zza plakatu biało-pomidorowego z czarnymi elementami wyłania się nasz luby w kaszkiecie – nasz, bo Fajw też go kocha – z miną nietęgą.
Stacja druga. Czekamy, żar praży Fajwa, praży też mnie, strużki o smaku Morza Martwego ściekają po naszych plecach – jego owłosionych pitbulową sierścią, moich jakimś pseudobawełnianym odzieniem. Mrużymy oczy. Zza plakatu biało-pomidorowego z czarnymi elementami wyłania się nasz luby w kaszkiecie – nasz, bo Fajw też go kocha – z miną nietęgą.
Zielone słońce coraz dalej, to prawdziwe coraz niżej, a
krzyż coraz cięższy.
Pomidorowo-białe plakaty migają tu i ówdzie, kurz lepi się
do naszych słonych powłok, kroczymy wolniej. Coraz wolniej. Stacja trzecia. Kolejny
arabski bar z kartonu. Kilka plastikowych stolików, klasycznie niedomytych,
jakby po wczorajszym grillu, telewizor z muzycznym kanałem brzęczy w tle.
Dźwięki powolnie zataczają ósemki w rytm darbuk, lutni i przesterów. Za ladą
trzy butelki Sprite’a, kilka batoników z wyblakłą etykietą i arabski król w
łańcuchu z kongijskiego złota. To tu. Nareszcie. Siadamy. Szybka wymiana.
Słońce w kolorze selera naciowego ląduje głęboko w kieszeni, wychodzimy.
Złota kula chwilowo za murami, oddychamy chciwie. Fajw po
swojemu, ze zwieszonym jęzorem, my swoje chowamy. Otwieramy oczy.
Na pomidorowo-białym plakacie czarne elementy zaczynają
układać się w znajomy owal twarzy.
To on. Król popu Michael Jackson i podpis: „We miss you!”.
Przerażeni wracamy do arabskiego baru z kartonu, pytamy: czy to się stało? Jak
to się stało, jak to się mogło stać? Arabski król zmienia tylko kanał, darbuki
cichną: śledztwo, zły lekarz, dochodzenie, płacz. Król popu i degrengolady nie
żyje. 26 czerwca 2009, równo siedem miesięcy i jeden dzień po narodzinach
Jezusa Chrystusa ubiegłego roku.
A w mojej pamięci na pięć dni przed jego śmiercią i tydzień
przed Zmartwychwstaniem.
Wychodzimy, lekko poruszeni, nie żeby od razu wstrząśnięci.
Złote słońce za plecami, to zielone w kieszeni, król popu i degrengolady nie żyje, Król
chrześcijan umarł – ale Zmartwychwstanie, narodzi się i umrze znowu. A ten
arabski, całkiem żywy, dalej w swym barze z kartonu, wygląda zza progu jak
podążamy na północ ulicami Anderlechtu, przez Molenbeek, aż na Schaerbeek –
przez budowniczych ze Wschodu, co kurwami lubią rzucić, nazywany z polska
„Skarbkiem”. Tuż za parkiem Jozafata, bardzo
żywi i w całkiem miłosnych okolicznościach, zaświecimy tam nasze zielone
słońce, gdy to złote umrze na dziś, zatapiając się w kolorze pomidorowym.
No comments:
Post a Comment