: p h o t o n o t e s :
Showing posts with label ferment w mózgu. Show all posts
Showing posts with label ferment w mózgu. Show all posts

Thursday, March 28, 2013

25.03



Jest 25 marca. Od soboty chodzę poobijana. Od tchawicy po trzustkę moje narządy wewnętrzne, tkankę mięśniową i łączną szkieletową pokrywają siniaki w kolorze selera naciowego.

 I chodzę z tymi siniakami, lekko nieporadnie. Chwieję się na każdy silniejszy podmuch czegokolwiek i nie rozumiem jak to może być, że za pięć dni umrze, a za siedem zmartwychwstanie dla chrześcijan Jezus Chrystus – ale tylko Chrystus katolicki, ten prawosławny woskrese dopiero w maju. W przedtydzień tej wiekopomnej rocznicy, z tymi siniakami, obitym sercem i wątrobą, przypominam sobie, jak dowiedziałam się o śmierci innego króla, króla popu i degrengolady. W pełnym słońcu brukselskiego lata, gdzieś w dzielnicy Anderlecht, błąkając się wraz z moim ówczesnym kochankiem po sparzonych słonecznym wrzątkiem ulicach.

Tak więc jest rok 2009, miesiąc Juliusza Cezara. Idziemy w poszukiwaniu zielonego słońca, jakby tego prawdziwego było nam mało. Zachodzimy do arabskich barów z kartonu, bo tam za drobną opłatą to słońce można dostać.

Stacja pierwsza. On sprawdza, ja na czatach z psem o imieniu Fajw. Staram się ukryć inne czworonogi przed jego wzrokiem, bo Fajw znieść widoku swych braci psów nie może. Po chwili mój krótkowłosy kochanek w kaszkiecie wychodzi żwawym krokiem. Czyli pudło. Idziemy dalej. Wspinamy się jakimś tam bulwarem księcia z Liège, a może ulicą Ekspansji; nagrzane mury kamienic parują gorącem, gęste powietrze napiera, z trudem łapiemy oddech.
Stacja druga. Czekamy, żar praży Fajwa, praży też mnie, strużki o smaku Morza Martwego ściekają po naszych plecach – jego owłosionych pitbulową sierścią, moich jakimś pseudobawełnianym odzieniem. Mrużymy oczy. Zza plakatu biało-pomidorowego z czarnymi elementami wyłania się nasz luby w kaszkiecie – nasz, bo Fajw też go kocha –  z miną nietęgą.

Zielone słońce coraz dalej, to prawdziwe coraz niżej, a krzyż coraz cięższy.

Pomidorowo-białe plakaty migają tu i ówdzie, kurz lepi się do naszych słonych powłok, kroczymy wolniej. Coraz wolniej. Stacja trzecia. Kolejny arabski bar z kartonu. Kilka plastikowych stolików, klasycznie niedomytych, jakby po wczorajszym grillu, telewizor z muzycznym kanałem brzęczy w tle. Dźwięki powolnie zataczają ósemki w rytm darbuk, lutni i przesterów. Za ladą trzy butelki Sprite’a, kilka batoników z wyblakłą etykietą i arabski król w łańcuchu z kongijskiego złota. To tu. Nareszcie. Siadamy. Szybka wymiana. Słońce w kolorze selera naciowego ląduje głęboko w kieszeni, wychodzimy.

Złota kula chwilowo za murami, oddychamy chciwie. Fajw po swojemu, ze zwieszonym jęzorem, my swoje chowamy. Otwieramy oczy.

Na pomidorowo-białym plakacie czarne elementy zaczynają układać się w znajomy owal twarzy.
To on. Król popu Michael Jackson i podpis: „We miss you!”. Przerażeni wracamy do arabskiego baru z kartonu, pytamy: czy to się stało? Jak to się stało, jak to się mogło stać? Arabski król zmienia tylko kanał, darbuki cichną: śledztwo, zły lekarz, dochodzenie, płacz. Król popu i degrengolady nie żyje. 26 czerwca 2009, równo siedem miesięcy i jeden dzień po narodzinach Jezusa Chrystusa ubiegłego roku.

A w mojej pamięci na pięć dni przed jego śmiercią i tydzień przed Zmartwychwstaniem.

Wychodzimy, lekko poruszeni, nie żeby od razu wstrząśnięci. Złote słońce za plecami, to zielone w kieszeni, król popu i degrengolady nie żyje, Król chrześcijan umarł – ale Zmartwychwstanie, narodzi się i umrze znowu. A ten arabski, całkiem żywy, dalej w swym barze z kartonu, wygląda zza progu jak podążamy na północ ulicami Anderlechtu, przez Molenbeek, aż na Schaerbeek – przez budowniczych ze Wschodu, co kurwami lubią rzucić, nazywany z polska „Skarbkiem”. Tuż za parkiem Jozafata, bardzo żywi i w całkiem miłosnych okolicznościach, zaświecimy tam nasze zielone słońce, gdy to złote umrze na dziś, zatapiając się w kolorze pomidorowym.